Pani urodziła się w Głuchołazach, wychowała się w Nysie. To są te tereny, o których teraz sporo słyszymy w związku z powodzią. Patrząc z punktu widzenia językowego, to teren wpływów języka czeskiego, niemieckiego, śląskiego. Pewien tygiel językowy.

Tak i nie, ponieważ obraz, który pani przedstawiła, jest bardziej skomplikowany niż rzeczywistość, w której ja się wychowywałam. Nie było wówczas pozostałości dawnych gwar dolnośląskich, natomiast mieszkała tam ludność napływowa, przesiedlona z dawnych Kresów Wschodnich. Bardzo charakterystyczną cechą językową był zaśpiew, intonacja, którą znamy z mowy ludzi pochodzących z Kresów. Do tego stopnia była utrwalona, że gdy po wielu latach odnalazłam moją koleżankę z tamtych regionów i odezwał się jej głos w telefonie, to ze zdumieniem usłyszałam właśnie znów ten zaśpiew. Wydawało mi się, że osoba z mojej generacji wyzbyła się tego mieszkając przez lata we Wrocławiu, natomiast powróciła ta melodia i jakoś ona przeniosła mnie od razu mentalnie w ten świat dzieciństwa, do tego, co było mi tak niegdyś bardzo bliskie.

Takie obrazki z dzieciństwa, z Głuchołaz, które przychodzą Pani na myśl...

Urodziłam się w Głuchołazach, podobnie jak moje starsze rodzeństwo. Głuchołazy kojarzą mi się także z wyprawami szkolnymi, ponieważ w Głuchołazach był zespół basenów, na które nas wożono jako dzieci i to była frajda. Oczywiście zwiedzaliśmy także miasto, park, rynek, i to były zawsze takie dni świąteczne. Wyjazd do Głuchołaz był czymś wyjątkowym. Natomiast moje świadome już, ale dziecięce życie, związane było z Nysą i z małą miejscowością pod Nysą, o której pewnie nikt na świecie nie wie, poza nieliczną garstką ludzi tam mieszkających i przejeżdżających przez tę miejscowość.

To Bykowice położone kilkanaście kilometrów od Nysy. W tej miejscowości znajdowała się szkoła, w której moi rodzice pracowali jako nauczyciele, a ojciec był dyrektorem. Społeczność tej miejscowości to była bardzo osobliwa zbiorowość, połączenie ludzi, którzy przyjechali z Kresów Wschodnich, zostali przesiedleni, część ludności z centralnej Polski, a nawet była tam jedna rodzina niemiecka, starsze małżeństwo z wnuczką, którzy mówili wyłącznie po niemiecku.

Więc to był taki dziwny zbiór ludzi, którzy byli tam mając wrażenie, że są, jak to się mówi czasem o zwierzętach, na tzw. tymczasie. Cały czas ta tymczasowość dominowała w takim myśleniu o perspektywach życia tam.

Ludzie ci zamieszkiwali domy, które były zostawione przez wysiedlonych Niemców, i tych domów praktycznie nie remontowali. Nie inwestowało się w infrastrukturę, ponieważ wszyscy myśleli, że za chwilę trzeba będzie przenieść się gdzie indziej. Wytworzył się taki specyficzny mikroklimat.

Wydawało się, że jesteśmy tylko na chwilę, ale to był taki czas, który nas bardzo mocno złączył. Żyliśmy wszyscy w ogromnej symbiozie.

Jest sporo osób, także mieszkańców Krakowa, którzy uwielbiają Dolny Śląsk. Jeżdżą tam regularnie i to nie tylko ze względu na zabytki, ale ze względu na mentalność ludzi.

Tam nie doświadczyłam czegoś, z czym nieraz miałam później w życiu do czynienia, czyli ksenofobii, jakiejś takiej alergii na inność, na obcość. Tam właściwie, ktokolwiek się pojawiał, był z otwartymi ramionami przyjmowany i stawał się natychmiast jednym z tych ludzi.

W pewnym momencie została podjęta decyzja o przeprowadzce, która była podyktowana reorganizacją systemu szkolnictwa. Przenieśliśmy się do Rytra koło Nowego Sącza, w rejony rodzinne mojej mamy.

Miałam Panią zapytać, dlaczego nie Wrocław i dlaczego nie Katowice wybrała Pani jako miejsce studiów. Ale ta nasza rozmowa częściowo to wytłumaczyła. Bo nie z Głuchołaz i nie z Nysy jechała Pani na studia, tylko z Rytra. Więc ten Kraków był bliżej.

Po przeprowadzce do Rytra, było liceum w Nowym Sączu, i naturalną koleją rzeczy Kraków i polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim.

To było dla Pani nowe doświadczenie językowe? Inaczej Pani słyszała ten Kraków?

Językowo jestem dość mocno doświadczona. Najpierw Ziemie Odzyskane, czyli przede wszystkim mowa wschodnia i jej melodyka. Potem Rytro, czyli gwara lachowska, beskidzka, sądecka. To było duże wyzwanie i jakiś taki rodzaj szoku, ponieważ ta gwara była obecna na każdym kroku i w związku z tym zauważyłam właśnie to, że świat jest zróżnicowany językowo. Natomiast Kraków nie był już takim szokiem poznawczym, ponieważ na pierwszy rzut oka w Krakowie nic się nie dzieje. Jak ktoś ucho natęży ciekawie, to wtedy usłyszy tę swoistą melodykę, to przeciąganie pewnych sylab, oczywiście różnego rodzaju regionalizmy.

A później kolejną taką jeszcze ciekawostką dla mnie było wejście w kontakt z gwarami północnej Polski, więc trochę wycieczek takich językoznawczych miałam okazję w życiu doświadczyć i rzeczywiście coraz bardziej otwierały mi się oczy.

Trochę to smutne, że wróciłyśmy do Głuchołaz i do Nysy, że wróciłyśmy na Dolny Śląsk w takich okolicznościach trudnych, powodziowych. Ale potraktujmy to w sensie pozytywnym, że ten kawałek Polski jest nam trochę bliższy dzięki temu.

Tak, to jest taki bolesny moment, ale on pozwoli nam nie tylko odświeżyć pamięć o tej części Polski, ale odświeżyć te relacje. Myślę, że gdy każdy z nas jakąś cegiełkę dołoży do odbudowy, to tym bardziej będzie się czuł związany, być może chętniej będziemy jeździć, być może chętniej będziemy odkrywać tradycje, zwyczaje tego regionu. Przyszła chwila próby i trzeba wesprzeć po prostu tych ludzi. Trzeba pomóc.