Ewa Głowacka, wieloletnia pierwsza solistka Teatru Wielkiego, zmarła 19 października 2020. Miała zaledwie 67 lat. Artystka została pochowana dziesięć dni później, w Warszawie, na Powązkach, w Alei Zasłużonych Artystów. W balecie polskim i światowym była uznaną gwiazdą. Taką, jaka się zdarza raz na kilkadziesiąt lat. Odeszła legenda…

Jej dorobek był imponujący. Wystąpiła na scenie w ponad 100 tytułach. Trudno tu wymienić wszystkie, ale trzeba przynajmniej kilka z nich, takie jak np.: partie tytułowe w baletach "Giselle" i "Sylfida”, albo Odetta-Odylia w "Jeziorze łabędzim". Zanim jednak wytańczyła tę słynną główną rolę to była Łabędziem i Narzeczoną, a później gdy stała się już dojrzałą tancerką w tym samym balecie występowała jako Księżna, matka Zygfryda. Dała się poznać też jako Aurora i Wróżka Bzu w "Śpiącej królewnie", Królowa Driad w "Don Kichocie", Królowa Śniegu w "Dziadku do orzechów" a później jako Babcia Klary. Ale też była doskonałą Panną Młodą w „Harnasiach”. Dużo można by wymieniać…

Praktycznie zatańczyła wszystko, o czym może marzyć tancerka. W Polsce i zagranicą. Oklaskiwała ją publiczność niemal wszystkich krajów Europy, ale też i świata. Z Teatrem Wielkim odwiedziła nawet USA, Kanadę, Japonię, Tajwan, Peru i Kubę. Jako tancerka z zespołem Teatru Wielkiego związana była przez 27 lat, w tym 22 lata jako pierwsza solistka. Odeszła z zespołu w 1999 roku, ale nadal występowała gościnnie, np. w roli Królowej w „Śpiącej królewnie” czy Pani Capulet w „Romeo i Julii”. Zresztą fragment z tego ostatniego tytułu zamieściła Opera Narodowa na swoim kanale na YT na wieść o śmierci Ewy Głowackiej. Do 2016 roku pojawiała się na scenie, dodając blasku przedstawieniom. Ale pracowała też w teatrze jako pedagog-korepetytor. 

Współpracowała z licznymi choreografami z Polski i zza granicy. I jak mówi Zofia Rudnicka, tancerka, choreografka, prywatnie przyjaciółka gwiazdy, wszyscy chcieli z Ewą Głowacką pracować, bo była ona marką, gwarantem niezwykłej jakości tańca. Występowała w choreografiach autorstwa m.in.: Witolda Grucy, Teresy Kujawy, Henryka Konwińskiego, Maurice Bajarta, Emila Wesołowskiego, Krzysztofa Pastora, George’a Balanchine’a czy Zofii Rudnickiej.

Tańczyła zawsze tak doskonale, że chodziło się do teatru na Głowacką. A gdy już pojawiła się na scenie nie można było od niej oderwać oczu. Zresztą ten magnetyzm miała na scenie od zawsze. Jeszcze jako uczennica Warszawskiej Szkoły Baletowej w spektaklu "Julia i Romeo" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Wielkim, choć były trzy Julie (jeszcze aktorka i śpiewaczka) to jednak ona przede wszystkim skradła uwagę publiczności. Co zaznaczyła zresztą ówczesna recenzentka.

Wiele lat później Ewa Głowacka powiedziała, że współpraca z Adamem Hanuszkiewiczem, pokazała jej inny obraz pracy na scenie, bardziej aktorski. Pewnie dlatego partie taneczne, które później kreowała nigdy nie były papierowe. Jej postacie miały swój charakter a taniec – doskonały technicznie – stawał się formą wyrazu, a nie jedynie popisem samym w sobie.

 Z jednej strony miała w sobie ciepło i wyrozumiałość z drugiej zaś dążyła do perfekcjonizmu. Pracowała do skutku. Jedynie miała pecha – jak zaznacza jej przyjaciółka Zofia Rudnicka – do partnerów scenicznych. Miała ich bardzo wielu, pracowała z nimi, przekazywała im wiedzę, uczyła, szkoliła, a gdy stawali się już pełnowymiarowymi tancerzami porzucali  swoją partnerkę i zaczynali życie zawodowe za granicą. A ona? Szkoliła następnego tancerza.

Widziałam Ewę Głowacka na scenie, ale poznałam ją dopiero cztery lata temu, gdy przyjechała do Krakowa na zaproszenie Baletu Cracovia Danza, na spotkanie Czas na taniec!, które miałam zaszczyt prowadzić. Rozmowa podczas spotkania, ale także wspólna kawa przed nim i długie wieczorne gadanie, było niezwykłą przyjemnością. Oto Ewa Głowacka, legenda, gwiazda, wręcz emanowała serdecznością, skromnością. Była ciekawa młodych, którzy przyszli na to spotkanie, odpowiadała na ich pytania, ale i sama pytała: o ich marzenia, nadzieje, problemy. Mówiła o balecie tak ciepło i z takim zaangażowaniem i pasją, że potrafiła wywoływała ogromne emocje.

Z tego spotkania wyniosłam poczucie, że Ewa Głowacka była spełniona. Jej droga artystyczna pokazuje, że zdobyła wiele: pozycję gwiazdy, uznanie i szacunek. Po karierze scenicznej zajęła się pedagogiką w Warszawskiej Szkole Baletowej i świetnie się w tym sprawdzała. Swoim uczniom dawała bezcenne rady techniczne, które wynikały także z doświadczenia scenicznego, ale też podpowiadała jak ciałem wyrazić konkretne uczucie, w jaki sposób przechylić głowę, jak spojrzeć, czy wreszcie jak przygotować kostium, by lepiej układał się podczas tańca. Sama świetnie była wykształcona bo jako stypendystka nowojorskiej Fundacji Kościuszkowskiej doskonaliła umiejętności taneczne w American Ballet Theatre i School of American Ballet i potrafiła tę wiedzę i doświadczenie przekazać innym. Była laureatką  międzynarodowych konkursów baletowych: w Moskwie, w Warnie, w Osace. W 1979 roku  otrzymała Grand Prix III Ogólnopolskiego Konkursu Tańca w Gdańsku. Kiedyś oceniana, później sama zasiada w jury wielu konkursów.

Była spełniona także rodzinnie: miała męża, syna i mamę, która właśnie wymyśliła dla córki balet, jako sposób na życie; mamę, która ją przeżyła. Trudno uwierzyć, że Ewa Głowacka bardzo lubiła gotować, bo też bardzo lubiła jeść. Ale gotowała na co dzień dla rodziny i to z wielka przyjemnością. Może się to wydawać dziwne, zwłaszcza, że zawsze miała nienaganną figurę.

Jej odejście poruszyło bardzo środowisko baletowe, ale zbyt mało o jej śmierci napisano, zbyt mało powiedziano. Ewa Głowacka stała się legendą w czasach, gdy nie było celebrytów, a uznanie publiczności można było zdobyć jedynie talentem i pracą. Odeszła w czasie zarazy i w pogrzebie uczestniczyło tylko 10 osób. Odeszła zbyt wcześnie… Smutek i żal. Pozostaje nam pamięć o niej. Bo póki pamiętamy, Ewa Głowacka będzie żyła w nas.