Historia pierwsza. Małopolski sanepid zbadał drożdżówki losowo wybranych producentów z Krakowa. Niby zwykła rzecz, bo w końcu od tego jest Sanepid, żeby badał. Ale okazuje się, że on badał te wylosowane drożdżówki nie na obecność bakterii, grzybów czy innych toksyn. On badał zawartość cukru, soli i tłuszczu, których obecność w drożdżówce nie powinna być dla nikogo przykrym zaskoczeniem. Jak czytam w informacji na ten temat:  Sanepid pobrał próbki bułek z kruszonką, drożdżówek z serem i z marmoladą. Według rozporządzenia ministra zdrowia w 100 g drożdżówki nie może być więcej niż 15 g cukru, 10 g tłuszczu i 1,2 g soli.  To właśnie pozwoli odróżnić drożdżówkę szkolną od drożdżówki pozaszkolnej. Ktoś powie – to i tak lepiej, niż za rządów koalicji PO-PSL, która zanim straciła władzę, zdążyła jeszcze przegnać wszelkie drożdżówki ze szkolnych sklepików, a także cukier i sól ze szkolnych stołówek. Pewnie i lepiej, ale ja był wolał, żeby było po prostu normalnie.  Sam byłem zwolennikiem wygnania ze szkół hiperglikemicznych batoników i napojów gazowanych, ale kiedy widzę jak rozporządzenie ministra zdrowia w rządzie dobrej zmiany przypomina pod względem obsesji hiperregulacji dyrektywy Komisji Europejskiej, to zaczynam żałować, że minister Radziwiłł nie podzielił losu ministra Szałamachy. 

Historia druga. Reporter Radia Kraków sprawdzał ilu kierowców w ciągu godziny nielegalnie skorzystało z buspasa na ulicy Kamieńskiego w Krakowie. Otóż aż 240 kierowców mogłoby w ciągu tej godziny zapłacić do państwowej kasy mandaty za łamanie przepisów, ale nie zapłaciło, bo drogówki przy tym nie było. I nie tylko wtedy i nie tylko tam. Drogówka to formacja elitarna i wysoce mobilna. Pojawia się i znika. Pojawia na krótko. Znika na długo. Praworządni kierowcy patrząc na bezkarność kierowców wycwanionych czują się jak frajerzy, co wywołuje frustrację prowadzącą niekiedy do przejeżdżania na ciemną stronę mocy, choćby silnika.  Stąd moja rada dla wicepremiera Morawieckiego będącego także ministrem finansów po ministrze Szałamasze, żeby powiedział ministrowi Błaszczakowi, żeby ten w drogówce uruchomił program „mandat +”  wspierający finansowanie programów „500 +” i „mieszkanie +”.   

Trzecia historia jest o tym, jak to krakowski ZIKiT wbrew przepisom zabrał zbyt dużą część chodników w śródmieściu pieszym, by sprzedać je kierowcom. Pretensje przypartych do murów piechurów urzędnicy zrazu puścili mimo uszu i dopiero kiedy sprawa oparła się o wojewodę,  ci sami urzędnicy odkryli, że przepisy przekroczyli. No i teraz – jak to ładnie ujął reporter Radia Kraków – „oddają część chodników pieszym”. Ktoś powie, że urzędnicy tak już generalnie mają, że niechętnie przyznają się do błędów, bo urzędnicy to tylko ludzie. I tu zgoda, ale skoro ludzie, to trzeba także spytać – czyi ludzie?  Bo przecież mówimy o ludziach, którzy wykonują czyjeś polecenia, realizują czyjąś politykę i przesiąknięci są duchem wydzielanym przez daną władzę, w danym przypadku samorządową. Sposób rozgrywania przez ZIKiT sprawy „chodnikowej” zdradza obecność tego samego niezdrowego ducha, którzy przenika wiele krakowskich spraw, nie tylko tych z udziałem ZIKIT-u.  Co to za duch? – ktoś spyta. Moim zdaniem ten duch to zaduch. Zaduch władzy od 14 lat nie wietrzonej.