Z Dominiką Oliwą - Żuk - z tego wolontariatu rozmawiała nasza reporterka - Katarzyna Maciejczyk.

Katarzyna Maciejczyk: Po śmierci Heleny mieliście kontakt z waszymi wolontariuszkami w Boliwii?

Dominika Oliwa-Żuk: Pierwsza wiadomość była o śmierci wolontariuszkii. Jeszcze nie wiedzieliśmy o kogo chodzi. Pierwszy odruch to był telefon do naszych wolontariuszek i upewnienie się, że są bezpieczne, że wszystko jest w porządku. To sytuacja, która wywołuje wiele emocji, zwłaszcza, że siostry z którymi pracują nasze wolontariuszki to jest to samo zgromadzenie Sióstr Służebniczek  gdzie pracowała Helenka, więc znamy siostry, znamy miejsce, inne wolontaruszki też tam były,  podchodzą do tego emocjonalnie, ale mówią też, że to co jest teraz najważniejsze to modlitwa i wszystko w rękach Pana Boga.

K.M: Jak tam w tej chwili wygląda sytuacja?

D.O-Ż: Są tam dwie wolontariuszki, wydaje się, że wszystko jest w porządku, jest bezpiecznie. Są w Tupisie, to dużo mniejsza miejscowość niż Cochabamba, są mniej narażone na niebezpieczeństwa, które czyhają w wielkim mieście. W Ameryce Południowej takie niebezpieczeństwo jest dwa razy większe - to ryzyko napaści, czy kradzieży.

K.M: Śmierć Heleny to tragedia, ale czy jadąc do Boliwii wolontariusze spodziewają się, że mogą nie wrócić?

D.O-Ż: Myślę, że gdziekolwiek wyjeżdżamy, to zawsze trzeba brać pod uwagę taką ewentualność - czy to jest Boliwia, czy gdzie indziej, nawet jak idziemy codziennie do pracy, ale oczywiście o tym się nie myśli. Zdecydowanie trzeba brać pod uwagę to, że jedziemy w miejsca, które nie zawsze są miejscami super bezpiecznymi, chociaż  dbamy o bezpieczeństwo naszych wolontariuszek -  jeżeli gdzieś jest rzeczywiście zagrożenie, które przekracza ponadprzeciętne, to nie wysyłamy tam wolontariuszy. Nie wysyłamy tam, gdzie sami misjonarze mówią, że jest to niebezpieczne. Mieliśmy taki przykład w Sudanie Południowym, gdzie wolontariusze - gdy ryzyko wzrastało - albo opuszczali placówkę i jechali do Etiopii, albo po prostu wracali wcześniej. My tez nie jedziemy na wakacje, ale po to, żeby pomagać, jedziemy na misję, a misja zawsze wiąże się z jakimś poświęceniem.

K.M: Kim trzeba być, żeby pojechać na taki wolontariat, jakie trzeba mieć cechy?

D.O-Ż: Osoby, które wyjeżdżają muszą być bardzo mocno uformowane pod kątem wiary, żeby wiedziały po co jadą. Że nie jadą tylko pomagać, bo nie jesteśmy organizacją charytatywną, ale wolontariatem misyjnym, czyli pomagamy dlatego, że chcemy głosić Ewangelię i automatycznie nasza pomoc z tego wynika. Pewnie te osoby są zdecydownie odważne, takie które potrafią wyjść do innych, nie boją się tego.

K.M: Taka praca w Ameryce Południowej, która w większości jest katolicka, na czym polega?

D.O-Ż: Ameryka Południowa jest rzeczywiście kontynentem katolickim, Boliwia jest w 98% katolicka, ale tam katolicyzm jest  stosunkowo młody w porównaniu chociażby z Europą i jest bardzo synkretyczny. Jest bardzo dużo naleciałości z wierzeń plemiennych, więc cały czas ta praca ewangelizacyjna jest tam potrzebna. Jest to zarówno praca misjonarzy, którzy muszą docierać w różne odległe zakątki, czasmi do jakiejś wioski misjonarz dociera raz w roku, więc ludzie są wierzący, ale nie mają możliwości korzystania z sakramentów i uczestnictwa w życiu religijnym. Natomiast wolontariusze wspierają misjonarzy w tych działaniach, a po drugie - co jest bardzo ważne i co sami misjonarze podkreślają, zwłaszcza siostry - spotykamy się z dziećmi, młodzieżą, osobami świeckimi, którzy często nie mają wzorców wyznawania wiary z punktu widzenia świeckiego człowieka. Tego, że chodzę do kościoła, że się modlę, ale też chodzę do pracy.

K.M: Czym tak w praktyce zajmują się te wolontariuszki?

D.O-Ż:To taka praktyczna pomoc w domu dziecka, przede wszystkim w nauce, codziennych obowiązkach, odrabianie lekcji, ale także spędzanie wolnego czasu, zabawa. Po prostu bycie z nimi, codzienne, zwykłe obowiązki.


    Boliwijska policja zatrzymała mężczyznę podejrzanego o zamordowanie polskiej misjonarki, 26-letniej Heleny Kmieć. Razem z nim ujęto domniemanego wspólnika zabójcy. Polska świecka woluntariuszka zginęła w pobliżu miasta Cochabamba  w centrum Boliwii.   
     Jak informuje prokuratura w Cochabambie, Polka została 9-krotnie ugodzona nożem. Zmarła na skutek odniesionych ran. Została zaatakowana we wtorek o świcie w budynku szkoły imienia Edmunda Bojanowskiego, w której pracowała i mieszkała. Zdaniem prokuratury, przyczyną napadu był rabunek.  
     Policja ujawniła nazwisko podejrzanego o zabójstwo ale nie podała żadnych szczegółów dotyczących mężczyzny. Jak informuje boliwijski dziennik Erbol, obaj podejrzani mieli zostać zatrzymani na terenie zabudowań misyjnych.

 

Katarzyna Maciejczyk/IAR/bp