Gaetano Donizettiego to pozycja żelazna teatrów operowych na całym świecie. Prawykonana w maju 1832 roku w Mediolanie, królowa włoskiej od razu zawładnęła sercami i umysłami publiczności. Dlatego aż trudno uwierzyć, że ta najbardziej znana z oper włoskiego mistrza muzycznej komedii, dopiero 2 grudnia 2012 roku po raz pierwszy pojawiła się na scenie Opery Krakowskiej.

Reżyserię spektaklu powierzono Henrykowi Baranowskiemu, który akcję dzieła z włoskiej prowincji przeniósł do PGR-u epoki słusznie minionej, w którym pracują importowani ze słonecznej Italii wyrobnicy. Pomysł wyjściowy więc wcale ciekawy, nie odstający zbytnio od koncepcji obecnych na wielu scenach europejskich, do tego wpisujący się w tendencję zmian kontekstów społeczno-politycznych dzieł dobrze znanych. Gorzej jednak było z realizacją. Zabrakło konsekwencji w rozwinięciu pomysłów, dramaturgia szwankowała, a zabawne gagi wobec niedoboru narracyjnej ciągłości zaczęły szybko irytować. Zwłaszcza w akcie drugim reżyser przekroczył granicę absurdalnego humoru, który jeszcze bronił się w pierwszej części wieczoru i wkroczył na mielizny kiczu oraz inscenizacyjnego chaosu. Nieporadne układy choreograficzne, kostiumowy rozgardiasz, groteskowa i przerysowana gra aktorska, wreszcie grubymi nićmi szyte aluzje do mentorów współczesnych sztuk wizualnych (Kozyra?) oraz bohaterów nowego teatru (Klata?), przemycone pod płaszczykiem skojarzenia z Czterema muzykantami z Bremy braci Grimm w finale, dopełniły rozczarowania.

Również muzycznie najnowsza produkcja Opery Krakowskiej nie sprostała oczekiwaniom . Orkiestra pod batutą Evgeny’a Volynskiy’ego sprawiała wrażenie, że wstydzi się swojej gry, jest wycofana i onieśmielona. Dźwięki Donizettiego tylko czasami wypływały z kanału, częściej ginąc w mało wyrazistej brzmieniowej magmie. Do tego w szybszych tempach zespół nie trzymał dyscypliny rytmicznej, smyczki dopisywały niekiedy do partytury własne motywy, a dęte niecelnie trafiały w dźwięki w ustępach solowych.

Wątpliwości budzili także odtwórcy głównych partii. Joanna Woś w roli Adiny, niegdyś przecież perlisty koloraturowy sopran, w średnicy wprawdzie brzmiała poprawnie, ale w wysokim rejestrze jej głos przybierał kształt tępej brzytwy. Za to w piano, w ostatnim akcie, gdy wyznaje Nemorinowi miłość, potrafiła zachwycić muzykalnością. Tego waloru nie zabrakło także Adamowi Zdunikowskiemu. Ciepła barwa głosu mogła ujmować, ale gdy tylko śpiewak wspinał się na wyższe dźwięki, we znaki zaczęła się dawać intonacyjna chwiejność. Apogeum muzycznej nieporadności osiągnął zaś w znanej i lubianej arii Una furtiva lagrina ... O niebo lepiej wypadli wyrazisty aktorsko i stabilny głosowo Dariusz Machej jako szarlatan Dulcamara. Nieco niżej w rankingu, choć wciąż na dobrym poziomie, uplasował się Stanisław Kufluk, realizujący partię Belcore. Wdzięcznie wykorzystała niewielką rolę także Monika Korybalska, która wcieliła się w trzpiotkę Gianettę.

Jedno jest wszak pewne. Jeśli nawet publiczność po wyjściu z opery zapomni o inscenizacyjnej koncepcji, nie będzie potrafiła zanucić najsłynniejszych numerów Donizettiego, zapamięta krzątającą się po scenie kozę, a w uszach długo będzie brzmiało gruchanie gołębi...

Daniel Cichy