Kiwał pan głową na słowa koleżanek i kolegów z branży, między innymi o tym, że był dla nas Jerzy Stuhr pedagogiem i wychowawcą. Rzeczywiście tak było?

Kiedy studiowałem w szkole teatralnej reżyserię, to Jerzy Stuhr był rektorem. W jakiś sposób do rektora się ma dystans, rektor ma trochę dystans do studentów. Bardziej czuliśmy, że jest rektorem wydziału aktorskiego niż reżyserskiego, więc ja od tej strony go za bardzo nie pamiętam. Chociaż taki bliższy akcent pedagogiczny miałem wtedy, kiedy Jerzy Stuhr był opiekunem etiudy czy dyplomu reżyserskiego też zmarłego młodego reżysera Giovanniego Castellanosa „Monte Calvo” i ten spektakl robili w Starej Łaźni jeszcze na Paulińskiej, w takich zupełnych podziemiach krakowskich. Wtedy byłem obecny przy różnego rodzaju jego omówieniach. Potem był też osobą, która bardzo też wsparła i rozumiała tę potrzebę najmłodszego pokolenia w dążeniu do tworzenia własnego teatru. Pamiętam, że kiedy znalazłem tę piwnicę na Paulińskiej, to właśnie Jerzy Stuhr jako rektor zareagował bardzo życzliwie i napisał takie wspierające pismo, które pozwoliło nam zdobyć worki cementu, jakieś kable. Myślę, że przypomniał sobie czasy kilku podobnych krakowskich inicjatyw, gdzie aktorzy razem z reżyserami odkopywali jakieś gruzy, przecież tak powstał Teatr Stu i tworzyli coś zupełnie od nowa z niewiadomej potrzeby. Ja myślę, że on rozumiał, że my się poruszamy po obszarze nie do końca racjonalnym, że nasze intuicje nas prowadzą, nasze pragnienia, nawet jeszcze niewyrażone chęci ich realizowania, ryzyka, które się podejmuje wykonując jakiś gest wobec rzeczywistości.

Później uczeń spotyka mistrza i razem realizują projekt „Wałęsa w Kolonos” sprzed kilku lat. Jerzy Stuhr tam grał Wałęsę. Jakim był współpracownikiem?

To było dosyć specyficzne przedsięwzięcie, bo ono niosła ze sobą z jednej strony wyzwanie artystyczne, ale też wyzwanie obywatelskie. Przypomnieć chciałbym, że to jest spektakl, który powstaje w 2018 roku, kiedy w Polsce narasta fala protestów przeciwko łamaniu konstytucji, protestów przed sądami, kiedy społeczeństwo jest coraz bardziej podzielone, polaryzujące opinie po prostu nas rozbijają, kiedy jest wyraźny zamach na autorytety po to, żeby zdewaluować 30 lat ostatniej pracy wielu ludzi. Ja pamiętam, że on się bardzo ucieszył przede wszystkim z tego względu, że młodsze pokolenie sięga po sprawy, które nas dotyczą tu i teraz, że się nie boi reagować na rzeczywistość, że nie jest konformistyczne, że nie ucieka, tylko się konfrontuje. To mu się bardzo podobało, to powtarzał wielokrotnie w wywiadach, myślę, że to też było dla niego głównym impulsem, żeby do tego projektu przystąpić. I oczywiście wyzwanie, jakim jest sama postać Lecha Wałęsy.

Zresztą Jerzy Stuhr angażował się cały czas, komentował tę rzeczywistość polityczną. Ja pamiętam między innymi taki film „Obywatel”, ale także i to, że zagrał Wałęsę w pana przedstawieniu i szereg innych wypowiedzi, innych zachowań, które świadczyły o tym, że to był ktoś więcej niż aktor, chyba też komentator tego co dzieje się w Polsce, co dzieje się na świecie.

Myślę, że „komentator” też nie jest właściwym określeniem. Raczej chciałbym pozostać z taką myślą, że Jerzy Stuhr miał głębokie poczucie odpowiedzialności za to, że ma możliwość wypowiedzi w przestrzeni publicznej. Znał rangę i się czuł wobec tej możliwości odpowiedzialny. Nie chciał mówić byle jakich rzeczy, nie kokietował, ale zdając sobie sprawę, że żyje w takim momencie historycznym, jakim żyje, po prostu wyrażał swoją opinię dotyczącą fundamentalnych wartości. Bronił tego, w co wierzył. Nie bał się o jakąś utratę własnej pozycji. I to było znakomite. Ja zaprosiłem do współpracy człowieka, który nie tylko reprezentował kunszt artystyczny, ale który też reprezentował właśnie wyraźną postawę obywatelską, który mówił o naszym życiu w perspektywie etycznej. Bardzo często miał taką potrzebę. Czuł się w ogóle osobą, która w jakiś sposób musi tego rodzaju opinie, tego rodzaju drogowskazy, tego rodzaju sugestie nieustająco konfrontować i z młodszym pokoleniem, i z publicznością.

Jerzy Stuhr zaczynał od kina moralnego niepokoju, później były komedie, a w międzyczasie były dużo bardziej ambitne, też filmy z przesłaniem. Jerzy Stuhr potrafił zagrać wszystko?

To nie chodzi o granie. W pewnym momencie, kiedy się jest już na poziomie mistrzowskim, to w ogóle słowo „gra” jest bardzo ryzykowne. Cała idea polega na tym, żeby w sposób najmniej skonwencjonalizowany pokazać myśl, czy przesłanie głównej postaci odtwarzanej. Pamiętamy go z ról, które budziły sympatię lub antypatię, ale miały charakter komediowy. To trochę jest przekleństwo aktora, że jest bardzo mocno kojarzony z pewnym typem uprawiania zawodu i on miał taką potrzebę sięgania po role, które stanowią zupełnie inne wyzwanie. Taką rolą był właśnie Wałęsa w Kolonos, bo to była postać, która nie była umieszczona w wymiarze realnym, to była postać zmetaforyzowana. Zresztą sam Jurek Stuhr mówił, że on nie chciałby tworzyć postaci imitacyjnie, nie chciałby powtarzać gestów, raczej próbował przekazać pewną ideę. Ta postać była trochę mitologizowana w jego wykonaniu, oparta na słowie, na myśli, na logosie, na sensach. To była też taka forma teatru trochę rapsodycznego, deklamowanego, ale pełna wyrazu i bardzo silna. W pewnym sensie można powiedzieć, że on, trochę jak świat, obejmował bardzo wiele wymiarów. Ja mówię, że umarł świat w jakimś sensie, człowiek, który niesie w sobie bardzo dużo i to też dużo sprzecznych wektorów energii, twarzy. Na tym polega też bogactwo aktora, który ma takie doświadczenie.

O tym mówiła też Anna Polony, że Jerzy Stuhr potrafił być surowy, potrafił być wymagający. Dało się to też odczuć w takiej pracy na co dzień?

Przyjął zgodnie z zasadami w naszym fachu, że praca w teatrze jest bardzo zespołową wedle pewnego pojęcia, idei, którą się zawsze dyskutuje, ale którą jednak formuje reżyser, czyli ten, kto zaprasza do projektu. Obdarzył mnie też dużym zaufaniem, co było wspaniałe. Niewątpliwie budowało to we mnie duże też napięcie i chciałem to oczekiwania, które sobie on stawiał, zrealizować. Były różne momenty w tej pracy. Była też wątpliwość, czy to się składa do kupy, czy to będzie dokładnie to, w co zainwestował swój czas. Okazało się, że tak, że reakcja publiczności, potem krytyki, a potem też nagroda za wielką kreację, jaką stworzył, Nagroda Zelwerowicza, to potwierdziły. To był spektakl, który wykraczał poza ramę konwencjonalnego spektaklu. Tam było 40 amatorów w chórze, tam była bardzo surowa przestrzeń, najczęściej z około 500 widzami siedzącymi dookoła na ziemi, odtwarzająca trochę klimat takiego uniesienia, jakie w latach 80. w kościołach miały spektakle teatralne. „Coś się ma tu wydarzyć więcej niż teatr” - tak sobie myśleliśmy i to się wszystko zdarzyło i to było świetne. Też było świetne obserwowanie go w tym kunszcie wyczucia nawet dramaturgii ukłonów. Wchodził na scenę i wiedział, w którym momencie wykonać jaki ruch, żeby jednak było to standing ovation. To było niesamowite.

Sam Jerzy Stuhr zresztą powtarzał, że tak naprawdę aktorstwo to jest nauczenie się tych gestów i powtarzanie ich w odpowiednich momentach.

Mieliśmy ciekawą dyskusję, kiedy on się strasznie upierał, żeby w Łaźni zagrać bez mikroportu. Chciał pozostać wierny takiej zasadzie umiejętności warsztatowych, impostacji głosu, dykcji, tego, co jest narzędziem wypracowywanym w czasie lat uprawiania zawodu. Niestety Łaźnia go pokonała, bo jest to trudna przestrzeń akustycznie. Spektakl grany był między publicznością, więc ten głos rezonował, znikał. Wszyscy mieli nagłośnienie i tu się musiał po pierwszych przebiegach na próbach generalnych poddać i powiedzieć, że jednak się godzi na ten mikroport.

Wiele osób mówi, że Jerzy Stuhr dużo wymagał, ale wymagał też przede wszystkim od siebie. Jest też wątek włoski. W trudnych czasach wyjechał do Włoch, nauczył się języka i jest tam postacią znaną i uznaną.

Wniósł chyba w ten słoneczny krajobraz, mimo że jest osobą z poczuciem humoru, odrobinę tego słowiańskiego mroku, który zawsze też dobrze pracuje w tym wymiarze artystycznym, kiedy się artyści spotykają. To nas łączyło. Obaj mówiliśmy po włosku i czasami nawet przechodziliśmy na ten język. To było bardzo ciekawe. Rzeczywiście on jest kojarzony, trochę te Włochy stały się jego drugą ojczyzną. Chyba mamy taki charakter w naszym kraju, że z dużą łatwością zrzucamy ludzi z cokołów, że lubimy podważać autorytety, że im ktoś bardziej odnosi sukces, tym z większą zajadłością jest atakowany.

Jerzy Stuhr też się z tym zmierzył.

Zmierzył się i to była nagonka bardzo bolesna. Miała ona oczywiście podkład politycznego sporu, ale też ten schemat medialnego wodospadu informacji. Jedna goni drugą, już się nic nie liczy tylko news i kolejne atrakcja. To na pewno nie było doświadczenie przyjemne, zwłaszcza, że był już człowiekiem chorym i na pewno miało to wpływ też na jego samopoczucie. Ale wspaniałe w Jerzym Stuhrze jest też to, że jest przykładem człowieka, który się nieustająco z różnego rodzaju upadków podnosił. Myślę o tych sprawach zdrowotnych, przecież od wielu lat chorował, miał zapaści związane z nowotworem, z atakami serca. To wszystko powodowało jakieś wzmożenie sił, które prowadziło go dalej do pracy, do kolejnych wyzwań.